27 paź 2014

punjene paprike

Korzystając z owoców jesieni, w toku fascynacji kaszą jaglaną, przygotowałam na dzisiejszy obiad punjene paprike w wersji marjanowej. Co z grubsza oznacza, że wypełniłam papryki tym, co wypełniało przestrzenie mojej lodówki. Dziś było to mielone mięsko szynkowe, cebula, por (wszystko uprzednio usmażone) i żółty ser, który, jak nie od dziś wiadomo, jest dobry na wszystko. I kasza jaglana rzecz jasna. I do piekarnika.






 Pachniało obłędnie pieczoną papryką. Faktem jest jednak, że oryginalnie, bałkańskie punjene paprike raczej dusi się w sosie pomidorowym w dużych garach lub na patelniach. Raczej jaglanki się nie dodaje. Być może kiedyś się na nie porwę, szybciej i łatwiej się je przyrządza, bowiem mięsko ładujemy w papryki surowe. Tymczasem po moich papryczkach pozostało jeno wspomnienie.






25 paź 2014

północne krzesła dla Malucha

Maluch to mój najmłodszy brat. Biorąc pod uwagę jego wzrost i wagę, kiedy zwracam się do niego per "Maluszku" wszyscy zwracają z kolei na to uwagę.
Maluch spędził nieco czasu w Danii, jeszcze na studiach wymyślając dla Lego nowe receptury chemiczne klocków. Mieszkał także w Norwegii, choć, zabijcie mnie, nie wiem coż chemicznego dla kogo tam robił. Stąd też, będąc do Skandynwii przywiązany, urządzając mieszkanie postawił na prostotę i północny design.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wyszukała czegoś miłego w charakterze prezentu na nowe mieszkanie. A że w prezent od serca musi być włożona własna inicjatywa i praca (nic tak nie cieszy jak świadomość, że ktoś zrobił coś własnoręcznie dla ciebie, poświęcił swój czas i energię!), wyszukałam dla Malucha skandynawskie krzesła z lat 70.
Nie spodziewałam się, że dotrą do mnie w tak dobrym stanie!!! Nastawiłam się na wielogodzinne szlifowanie i ogrom pracy, a tu lakier nienaruszony i to w odcieniu, który mi odpowiadał. Pozostało tylko wymienić obicia, co sprawiło mi sporo radości, bo uwielbiam zabawę z tym śmiercionośnym narzędziem, jakim jest zszywacz tapicerski;) Stare, miodowe nijak się miały do raczej utrzymanych w chłodnych tonacjach wnętrz Małego.
Mały uszczęśliwiony, krzesełka naprawdę nieźle wkomponowały się w jego mieszkanko. Cóż, nikt takich nie ma.







ziołożniwa

Pora na zbiory. Mówiąc szczerze już dawno była na nie pora. Coraz chłodniej i niestety moja mięta, tymanek i oregano przymrozków na tarasie nie przeżyły. A szkoda. Nie ma bowiem jak własne suszone zioła zimową porą. Udało mi się jednak w porę zebrać bazylię, która, jak doświadczyłam w poprzednich latach, smakuje suszona w całości zupełnie inaczej niż sklepowa sieczka z paczki. Szalenie intensywnie.
 Rozmaryn zgarniam wraz z doniczką do domu, Będzie świeżutki przez zimowy sezon.




A tak wyglądały niezłe ziółka w miesiąc po posadzeniu.


19 paź 2014

śmieciochleb Kefirowy

Zażeram się dziś śmieciochlebem Kefirowym. Bynajmniej nie ja go piekłam i nie jest na kefirze. Piekł Kefir i jest na śmieciach. Kefir, zwany również w pewnych kręgach Wikingiem, z racji wyglądu, jest jednym z najludzi, których miałam okazję spotkać na swojej ścieżce. Obecnie szef kuchni w poznańskim Dragonie. Być może rozpiszę się na temat Jego i Jego rozbudowującej się ciągle Rodzinki  kiedyś szerzej. 
Dziś jednak, Szanowni Państwo, przedstawiam najwspanialszy, najcięższy w historii z uwagi na zawartość śmieci (ziaren, otrębów i innych absolutnie niejadalnych paskudztw) CHLEB. 



Aż mi wstyd, że moje zdjęcia tak skromne. Kefirochleb zasługuje bowiem na bardziej królewską oprawę.

16 paź 2014

dalszy szalej jesienny

I dalej szaleję. Szalej sprzed kliku dni co prawda, kiedy to pogoda pozwoliła wybrać się do ogrodu (czy tylko po poznańsku mówi się "iść w ogród"?) z sekatorem. Dziś mogę sobie jeno pomarzyć o złotej polskiej jesieni, gdyż za oknem cudowna mgła przerywana co jakiś czas falą chłodnej mżawki. Oh, jesień we wszystkich swych aspektach zasługuje na poematy! Tylko Kluska w tę pogodę marudna i nieskora do wyjścia... Wrzucam więc póki co trochę ogrodu, który przywlekłam do domu.











bezglutenowe urodzinowe

Dziś z pozycji cioci Marianki. 

Dopóki nie miałam własnej Kluseczki, czyli do niedawna, nie czułam żadnego instynktu macierzyńskiego. Nic. Czułam się do pewnego stopnia upośledzona - kobieta w okolicach trzydziestki, zero myśli o dzieciach... Nie przystoi. Mówiąc szczerze ani podejścia do dzieci nie miałam, ani specjalnie nie chciałam mieć. Od każdej reguły jest jednak wyjątek. I ten wyjątek w moim przypadku stanowi Fryteczka. Martynka. Córa mojej koleżanki. Obecnie już pannica, dziesięcioletnia. Nie wiem jaki urok na mnie rzuciła, ale szaleję za nią ogromnie. Dziewczę spokojnie, nad wiek inteligentne i zwyczajnie kochane. 
I temu kochanemu dziewczęciu jakiś czas temu przyplątały się różne zdrowotne paskudztwa, z których najlżejszym jest celiakia.
Wobec nadchodzących urodzin Frytuli ciotka, padając na pysk po już trzydniowych bojach z własną Kluseczką, postanowiła upiec urodzinowe ciasteczka bezglutenowe. Plan zakładał z grubsza zero mąki i orzechów. I prostotę, ze względu na ograniczenia czasowe.
Oto moje pierwsze ciastka bez glutenu. O dziwo, okazały się pyszniejsze niż zakładałam! Co więcej, zyskały pełną akceptację Małża, który ciast bez srogiej ilości kremu w ogóle nie rusza.





Składniki:
100g czekolady gorzkiej
150g czekolady mlecznej
50g masła
3 jaja
100g cukru
3 łyżki kakao
180g  kleiku ryżowego
kubek wiórków kokosowych




Czekolady  razem z masłem roztopiłam w kąpieli wodnej. 
Jajka ubiłam z cukrem na puszystą masę (zeszłam w tym celu do podziemia, czyt. piwnicy, z tym miksowaniem, żeby nie obudzić Kluseczki). Dalej miksując dodawałam stopniowo roztopioną czekoladę.
W misce wymieszałam kakao, kleik i wiórki kokosowe.
Na końcu wmieszałam drewnianą łyżką składniki z miski.
Ciasto na kleiku wychodzi dość gęste, suchawe nawet rzekłabym. Gdyby było kompletnie suche można dodać trochę wody, kleik przyjmie wszytsko;)
Formowałam w rękach małe kuleczki i ułożyłam je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. W każdą kuleczkę wbiłam kilka płatków migdałowych, tak dla efektu wizualnego:)

Piekłam w nagrzanym piekarniku około 12 min. w temperaturze 150°C na termoobiegu. Wydaje się, że to krótko, ale ciasteczka spieką się z zewnątrz, a w środku pozostaną mięciutkie i soczyste.

Miejmy nadzieję, że Frytce będą smakowały:)






12 paź 2014

stary jak...stary.

Póki słońca i odpowiedniej temperatury dość wykorzystałam każdą wolną chwilę (patrz drzemki mojej małej Kluseczki) aby pobawić się w odnowienie stoliczka, który nabyłam jakiś czas temu na allegro.




Zamiast szlifierki tym razem usuwałam starą farbę preparatem do usuwania starych powłok lakierniczych. Działa cholerstwo całkiem skutecznie, jednak zważywszy na intensywny chemiczny zapach nie odważyłabym się użyć go w domu, zwłaszcza biorąc pod uwagę naszą najmłodszą lokatorkę. Robi się to tak: nakładasz, odczekujesz chwil kilka, skrobiesz, w razie potrzeby powtarzasz, a na końcu delikatnie drobnym papierkiem wyrównujesz surowe już drewienko. Odpada cały ten pył i znój związany ze szlifowaniem (zwłaszcza jeśli nie posiada się szlifierki elektrycznej, czego o sobie na szczęście nie mogę powiedzieć:)).


 


Mój stoliczek powstał na bazie marzeń (dotychczas niespełnionych ze względu na brak miejsca) o toaletce - miejscu dziewczyńskim do bólu, z lustereczkiem, pędzelkami, perfumami z pompką w starym stylu... Nie, żebym przesadnie przejmowała się swoim wyglądem i każdego ranka z równą pieczołowitością nakładała kilka warstw podkładu i czerwoną szminkę do warzywniaka, co to to nie. Maluję się rzadko, podkład to dla mnie tajemnica, której nie mam potrzeby odkrywać, pomadki zalegają u mnie jeno w formie nietrafionych prezentów, a podstawą i właściwie jedynym kosmetykiem, którego używam regularnie jest tusz do rzęs. Niemniej jednak sceny ze starych filmów, na których bohaterka przed pójściem spać, siedząc w jedwabnym szlafroczku przy toaletce z potrójnym lustrem rozczesuje swe obłędne loki, po czym maluje usta i udaje się w stronę łoża działają na moją wyobraźnię :) A być może po prostu chęć posiadania toaletki to taka symboliczna potrzeba posiadania tylko i wyłącznie swojego kącika w domu... Ciężko powiedzieć.

W każdym razie z uporem maniaka kupuję stoliczki zszufladami, które potencjalnie mogłyby stać się toaletką, a ostatecznie zostają a. konsolką, b. prezentem, c. stolikiem pod maszynę do szycia i tym podobne.

Tym razem stoliczek, po pomalowaniu (kilkukrotnym dodam, bo odcień farby po pierwszym pomalowaniu nie do końca odpowiadał temu, który sobie wymyśliłam) i odpowiednim postarzeniu (głównie na krawędziach, troszkę w stylu shabby) wylądował na allegro, z uwagi na protestu mojej połówki (gdzie my to wstawimy?). I całkiem miło mi się zrobiło, bo kilka dni po wysyłce dostałam sympatycznego maila od Pani, która stoliczek nabyła, z wyrazami pełnego zadowolenia. Aż się chce działać dalej :)







pod znakiem korbola

            Wiecie co to korbol? ten kto z dziada pradziada z Poznania lub okolic ten pewnie wie. Dynia. Dynka. Jesienny uniwersalny przysmak. Warzywo idealne. Rośnie duuuże, mnóstwo w nim witamin, dzieciom smakuje, przy transporcie się nie potłucze (jak chociażby pomidorki), no i przechowywać można prawie że w nieskończoność... Minus: obieranie skóry. Kiedy korbol świeżo z grządki ścięty to problemu ze skórą nie ma, kiedy trochę poleży skóra i miąższ przy niej robią się kamiennie twarde. Uwierzycie, że mój obecny małżonek, a wówczas jeszcze po prostu narzeczony, jednego roku chcąc wydrążyć dynię na latarnię użył w tym celu wiertatki udarowej? Spróbujcie sobie wyobrazić, jak wyglądała podłoga i wszytsko wokół po tej akcji. No cóż, inaczej dotrzeć do środka się nie dało, dynia zbyt długo oczekiwała na swoją kolej:)

          Zanim jednak o aspekcie dekoracyjnym dynki, coś na ząb. Jedyna forma zupy dyniowej, którą toleruje, nie, właścicie nawet lubi, mój mąż. Na ostro.
Otóż zupka krem jest banalnie łatwa w przyrządzeniu (nie licząc nierównej walki ze skórką rzecz jasna). Zawsze robię ją "naocznie" czyli na oko - proporcje z grubsza takie na ile się w garze zmieści.






Tu składniki mniej więcej na 4 porcje.

- dynia zwana korbolem - ćwiatrka małej lub taki miły, trójkątny plaster jaki kroją na ryneczkach z dużej dyni
- 1 duża marchewa
- 2 porządne ziemniaczki
- 2 cebule
- trochę masełka
- przyprawy - wg smaczku -imbir, kolendra (tych dwóch najwięcej, dla laików: po ok. 1 łyżeczce, imbir najlepiej starty świeży), chilli (symbolicznie, bo już imbir nam da trochę ostrości), można zetrzeć/sypnąć nieco gałki muszkatołowej i, wiadomo, sól.

Cebulkę trza zeszklić na masełku, dodać całą resztę pokrojoną w kostkę i przyprawy. Zalać wodą. Tak, żeby ledwo przykryła zawartość gara, albo nawet jej nie przykrywała. I już. Banalne, czyż nie? Całość się pogotuje, rozpadnie elegancko na papkę, zgęstnieje (zasługa ziemniaczków). Wystarczy po przestygnięciu zmiksować i gotowe. Lubię taką korbolozupkę podać ze śmietanowym ślimakiem (ze śmietany 30%) i listkiem kolendry. Śmietanką można też całość zaciągnąć. Jak kto lubi.




U mnie już zupką pachnie. Mniam.